wtorek, 30 listopada 2010

XXXL Nudes błyszczyk


Jakiś czas temu pewna wizażanka poprosiła mnie o zakup cienia. Skoro i ja czasami korzystam z takiej pomocy, to z radością wstąpiłam do Natury.
Wpadłam zadowolona w przeświadczeniu, że przyszłam tylko po cień i tylko z cieniem wyjdę. Już weszłam w alejkę z kolorówką i miałam jednym susem doskoczyć do szafy Catrice, gdy jednym okiem zerknęłam na pełne szafy Essence. Cholera- dostawa. Mam szczęście, że nie leciałam jak na animowanych filmach, bo w tym momencie nastąpiłoby zatrzymanie akcji i upadek na podłogę.
Włożyłam kosmetyk do koszyka i niby od niechcenia zaczęłam przeglądać nowości.
W mojej głowie zrodziła się myśl, że przydadzą mi się sztuczne rzęsy na sylwestra, a ja ich jeszcze nie mam. I już cieszyły się z cieniem w koszyku. Nagle zaczęły pojawiać się znajome myśli, co jeszcze, co jeszcze. Pod wpływem impulsu kupiłam błyszczyk XXXL Nudes w odcieniu 01. Śliczny beżyk. Niestety moje zdjęcia są robione przy lampie, więc nie będzie tak tego widać.
Moje usta są dosyć specyficzne. Nudziakowy kolor marzył mi się od dawna. Kupowałam tony szminek i błyszczyków w tym odcieniu, niestety to co u innych było nude, u mnie było różem, pomarańczem i innymi cudami. Mam naturalnie różowe usta w dosyć ciemnym odcieniu.
Gdy wróciłam do domu od razu nałożyłam go i WOW, po raz pierwszy prawdziwy jasny beż. W dodatku piękny połysk.
Zaskoczeniem był aplikator, jak widać końcówka przypomina nie co patyczki kosmetyczne, nie byłam przyzwyczajona do tego typu aplikatorów, ale dla chcącego nic trudnego i nakłada mi się dosyć łatwo. Co więcej po 2 tygodniach stosowania wszelkie spierzchnięcia i wysuszenia zniknęły. Usta są miękkie i odżywione, czyli muszą być takie z powodu tego kosmetyku. Zapach mi się podoba taki kawowo-waniliowo-kokosowy. Ciężko określić. Jest dosyć trwały i nie klei się. Cena to ok. 8 zł, więc warto spróbować. Osobiście wolę ten błyszczyk niż te w tubeczkach. Polecam!
..........................................................................................................................................................................
A teraz inny temat. Strona wizażu padła 2 dni temu. Obsesyjnie wchodzę na nią kilkanaście razy dziennie. Całe szczęście podobno jutro już ma wszystko działać.
Dziewczyny z forum założyły nawet miejsce zastępcze dla "bezdomnych" wizażanek. Mam nadzieję, że już nie będzie potrzebne. Że wszystko zostanie pięknie naprawione, wszystkie dane odzyskane, a zamówienia zbiorowe zrealizowane ;)
Piszę o tym, bo o swoim uzależnieniu zdawałam sobie sprawę od dawna, ale dopiero teraz poznałam jego siłę. Gdy usłyszałam dziś, że wizaż nie zostanie przywrócony prawie dostałam zawału.
Buziaki dla wszystkich Wizażanek i ekipy Wizażu :*, mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze, a administracja wyśpi się po ciężkiej nocy :)

piątek, 26 listopada 2010

Kobo Professional- paletka + cienie


Zapierałam się, że nie kupię Kobo, że zainwestuję w Inglota, ale swatche i opinie, a także zadowolenie z podkładu sprawiły, że złamałam się i ruszyłam do Natury.
Na początek kupiłam 1 cień. Cienie z serii Mono są dostępne w dwóch wariantach: opcja droższa za 17,99 kupujemy cień w opakowaniu. Opcja tańsza to 13,99 za wkład do paletki.
Pierwszym wyborem był odcień 212 Torquoise. Uwielbiam odcienie turkusowe i szmaragdowe, niestety nie do końca ładnie wyglądają na moim oku, ale to nic :)
Pani w drogerii mówiła, żeby uważać, bo cienie są bardzo miękkie i mogę go zniszczyć w drodze do domu. Faktycznie cienie są miękkie, jakby były kremowe, dotykając go palcem czuję jakby były tłustawe. Ale to wszystko uznaję za plus, wspaniale trzymają się na powiece z bazą czy bez, nie rolują się i są dobrze napigmentowane.
Jakiś tydzień później znowu poniosło mnie przed szafę Kobo. Tym razem zakupiłam paletkę i cień numer(chyba)209 aubergine.
Jest to piękna śliwka ze złoto różowymi drobinkami. Idealnie pasuje do moich zielonych oczu.
Wszystko wygląda ładnie, paletka estetyczna, elegancka- proste opakowanie ma przywodzić na myśl profesjonalizm. Ja niestety muszę się przyczepić do 2 rzeczy. Po pierwsze matowe wykończenie opakowania jest bardzo ładne tylko na początku. Potem brudzi się cieniami, płynami etc, czego nie zawsze da się doczyścić. Jak zresztą widać na zdjęciu.
Drugą rzeczą której mi brakuje to większy wybór paletek. Obecnie jest dostępna tylko taka na 4 wkłady. Sama z chęcią bym kupiła taką na 6 lub 10 cieni. Cóż, może w przyszłości producent wymyśli więcej opakowań.

Obiecuję dołączyć swatche w najbliższym czasie. Niestety ciemnica już za oknem, a przy dobrym oświetleniu udało mi się obfocić tylko to- korzystając z aparatu siostry, bo mój zdechł :(
Reasumując, cienie są godne uwagi, wytrzymują bez problemu imprezy, zwykły dzień etc. nie rolują się, nie osypują. Aubergine to mój numer 1 :) W grudniu planuję dokupić 2 nowe odcienie, żeby paletka nie była pusta.
No i najważniejszy plus firmy Kobo- jest u mnie w każdej Naturze, a po drodze na uczelnię mijam 3. Inglot jest tylko w swoich salonach do których nie bardzo mi po drodze, a po testach nie chce mi się szukać :)



SPAdaj zły humorze.

Jesień, szaro buro za oknem i złe myśli aż same wpraszają się do głowy. Mam trochę ostatnio zawirowań i wątpliwości, więc tym bardziej czuję się czasami czarnowidzem. Spadł śnieg, nastąpiły imieniny, więc postanowiłam się zrelaksować jak najbardziej.
Przeczekałam aż tabun ludzi przewinie się przez łazienkę- tak tak, uroki mieszkania w rodzinnym domu. I tuż po północy zabrałam się do dzieła, najpierw szybkie mycie głowy. Wspomnianym już wcześniej szamponem landrynkowym :)
Później nałożyłam maskę mleczną. Wmasowałam ją pieczołowicie we włosy i zaczęłam szukać foliowego czepka, nie ma ktoś wyrzucił. W akcie rozpaczy nałożyłam na głowę zwykłą reklamówkę i ręcznik.
Na pyszczek zaś nałożyłam Mask Of Magnaminty. Istna Fiona. Rude włosy i zielona twarz :)
Atrakcją wieczoru była kąpiel z kulą Calavera. Napuściłam wody do brodzika, włączyłam radio, zanurzyłam się z książką i zaczęłam oceniać.
Kula rozpuszcza się dosyć wolno, co jest dla niej na plus. Ponieważ jedyne kule z jakimi miałam do czynienia(Dairy Farm) rozpuszczały się błyskawicznie. Woda wraz z ubytkiem kosmetyku zaczęła się zabarwiać na żółtozielony kolor po drodze lekko się mieniąc. Zapach ładny, woda zmiękczona, skóra nawilżona i zrelaksowana. Misja spełniona, lecz jednak chyba więcej na kule się nie skuszę, po testach lepiej wypadają bubble bary.
Do mycia użyłam Sultana Soap, muszę przyznać, że o ile na początku byłam na nie, to teraz po kilku myciach zapach zaczyna mi się podobać 8-).
Końcowym etapem pięlęgnacji jest Skin Drink na twarz. Niestety chociaż tego nienawidzę, będę musiała niedługo zacząć się balsamować. Ot, uroki zimy.
Mój wieczór SPA kończę właśnie pod kołdrą, wdychając te cudne aromaty i licząc na efekty. Humor mi się poprawił- to najważniejsze.
Trzymajcie się mocno :)

czwartek, 25 listopada 2010

Sleek Line- Shampoo Repair&Shine with Silk Protein


"Intensywnie nawilżający szampon z jedwabiem do włosów zniszczonych lub po farbowaniu. Dzięki zawartości protein jedwabiu posiada właściwości silnie nawilżające skórę i włosy. Nadaje się do częstego stosowania.
Skład: Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Ammonium Lauryl Sulfate, Cocamide DEA, Glycereth-2 Cocoate, PEG-7 Glyceryl Cocoate, Hydrolized Silk, Sodium Chloride, Polyquaternium-7, Citric Acid, Glycerin, Perfum, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Tetresodium EDTA, Eugenol, Hexyl Cinnamal, Linalool"

Trafiłam na niego zupełnie przypadkiem. W zasadzie to nie ja trafiłam, a mama poprosiła znajomą fryzjerkę o kupno jakiegoś szamponu do włosów farbowanych, żeby mi się rudości nie wypłukały.
Mam włosy do pasa(teraz krótsze, bo ciachnęłam 7cm :) ), myję je co drugi dzień. Uwierzcie mi lub nie, ale przy wspólnym korzystaniu z mamą i siostrą nadal mamy sporo w opakowaniu, a męczymy go już od końca września!
Co prawda na ponad miesiąc zdradzałam go z kostkami lusha, ale to i tak imponujący wynik biorąc pod uwagę, że siostrzyczka moja myje włosy codziennie.
Wróćmy jednak do szamponu. Wystarczy odrobina, żeby umyć włosy, dobrze się pieni, dobrze spłukuje, włosy są oczyszczone i nie przetłuszczają się szybciej. Co najważniejsze czuję ochronę i kolor nie wypłukuje się.
No dobra, to powiedziałam konkrety, a teraz za co najbardziej kocham ten szampon. Za zapach... Piękny, obłędny zapach landrynek i lizaków. Cudo po prostu, pachnie w opakowaniu, łazienka po myciu głowy pachnie szamponem, ręczniki, a włosy 2 dni po myciu. Mimo całej miłości do Lusha- jak dotąd żadnego szamponu nie pokochałam za zapach tak jak tego ze Sleek Line.
Bardzo lubię go w parze z maską mleczną Kerna, mam wtedy mięciutkie, błyszczące i pachnące włosy.
Co więcej podczas ostatniej wizyty u fryzjerki miałam nakładaną maskę z tej samej serii, włosy były prześliczne i cudnie pachniały.
Szczerze mówiąc grubo zastanowię się nad zakupem American Cream.Nie wiem czy odżywia włosy, zapach ma może piękny, ale w Polsce mogę mieć za te 50 zł tyle wartościowych produktów, że chyba zrezygnuję.
Wiem, że sporo osób narzeka na SLS w składach szamponów, sama miałam kiedyś fobię na ich punkcie. Unikałam ich jak ognia, niestety moje włosy po szamponach bez SLS wyglądają jak skołtunione siano :(
Co jest jeszcze ogromnym atutem? Za 1000ml zapłaciłam ok 7-9zł. Fryzjerka kupiła mi w hurtowni. Chyba skuszę się na resztę serii ;)



środa, 17 listopada 2010

Maść oliwkowa ziaja

Zaszalałam znowu z zakupami, paczuszki przyjdą w tym tygodniu, więc od dziś zakupowy post. Będę relacjonować moje zapasy, których trochę mam :p
Seria oliwkowa ziai od zawsze kojarzyła mi się z okropnym kremem oliwkowym, który mama grubą warstwą smarowała mi twarz w jesienno-zimowym okresie. Później moja okrągła jak księżyc buzia świeciła adekwatnie do kształtu.
Dziś nie pałam wielką nienawiścią do tego kremu, ani do firmy, odkryłam swoją serię, o której wkrótce napiszę.
Maść oliwkową kupiła moja siostra, gdy się przeziębiła i miała obtarty nos. Jakiś czas temu, zaogniła mi się skóra na palcu(na jednej dłoni mam azs) i potrzebowałam silnego nawilżania. Używałam aptecznej maści- brak poprawy, tłustych kremów- również, zaczęłam używać kremu dla atopowych niemowląt- lekka poprawa, ale zaczął mnie podrażniać, gdyż był perfumowany. I wtedy w łazience znalazłam to cudo.
"Maść oliwkowa- naturalny opatrunek regenerujący" Na opakowaniu mamy napisane:Naturalny opatrunek dla skóry suchej, bardzo suchej oraz ze skłonnością do atopii. Polecany miejscowo na usta, dłonie, łokcie, kolana, pięty. Idealny również dla dzieci.
Uzupełniając niedobory lipidów odbudowuje naturalną warstwę ochronną skóry. Ogranicza transepidermalną utratę wody. Skutecznie natłuszcza i regeneruje skórę. Zapobiega podrażnieniom i pękaniu naskórka. Nie zawiera konserwantów. Nie zawiera kompozycji zapachowej. Nie zawiera barwników.
Składniki czynne:
- olej z oliwek tłoczony na zimno (5%),
- trójglicerydy kwasów tłuszczowych-kaprylowego i kaprynowego (10%),
- wysokooczyszczona lanolina (5%),
- olej bawełniany,
- olej makadamia,
- skwalan,
- ECO-certyfikowany olej Canola.
Opakowanie ma 20ml, nie wiem ile kosztował, ale sądzę, że ok 8zł. Powiem jedno- REWELACJA!! Nakładam na dłonie i nic nie piecze, znikają wyschnięte skórki, wraca koloryt, skóra jest natłuszczona, sprężysta i miękka. Właśnie kończę opakowanie i kupię z pewnością kolejne. Co jest dodatkowym plusem? Zwykle gdy producenci obiecują brak zapachów i barwników, to kosmetyk śmierdzi plastikiem. Tu tego nie ma, nakładam maść i nie czuję tego plastikowego smrodku, a brak barwników i zapachu sprawia,że maść nadaje się w każdej sytuacji.
Polecam również dla osób przeziębionych na obtarte noski :)
Ocena: 6+
Dziś mama kupiła mi nową tubkę i cena na opakowaniu 4,8zł! Grzech nie testować ;)

poniedziałek, 15 listopada 2010

Lush listopadowy Haul


Przyszła paczka z zamówienia zbiorowego na wizażu, pachniała pięknie już w samochodzie. W domu rzuciłam się do obwąchiwania zawartości. Część jest na plus, na części się trochę zawiodłam.
Mój nos z pewnością polubi się z:
-The Godmother- urocze mydełko w kształcie gwiazdki- słodko cierpki zapach
-Candy Cane- bubble bar, nie mogę się doczekać użycia, tylko poszukam wolnej rajtuzy do kąpieli. Podobno najlepszy efekt daje schowanie okruchów w rajstopie i zawieszenie pod strumieniem bieżącej wody

Również Calacas powaliło mnie świeżym cytrusowym zapachem, przypomina mi trochę lody wodne, wiecie te cytrynowe i pomarańczowe.


Calavera: jest ogromna, muszę ją jakoś przepołowić, bo szkoda na jedną kąpiel, ale podobno ma w środku jakieś płatki więc może na specjalną okazję. Imieniny?

Jungle: okrągła kostka zapach nie powala, ani nie odrzuca. Coś mi przypomina.
BIG: słysząc o soli zatopionej w soku z limonek miałam na myśli cierpki zapach sorbetu cytrynowego. Jednak to bardziej przypomina mi świeże ogórki. Jeszcze nie przetestuję, gdyż jestem świeżo po farbowaniu i na wszelki wypadek będę używać szamponów drogeryjnych.
Mydełka:
-Vanilla in the mist: czuję kaaawę. Ładnie wygląda, niestety mój aparat nie zdołał uchwycić pozatapianych chyba lasek wanilii. Moim zdaniem fajny na prezent, ja mam tylko połówkę na wypróbowanie
-Sultana of Soap: w opakowaniu pachnie wilgocią, może na skórze będzie inny. Chwilowo nie jest moim faworytem
-Snowcake: pachnie jak masa marcepanowa. Mniam :)
-Lady Catrina: piękny świeży zapach, podobny do calacas. Wyczuwam cytrusy

środa, 10 listopada 2010

Listopadowe Denko :)

Na projekt denko natknęłam się już wiosną lub latem na youtube. Sama zastosowałam go tylko do mojej kosmicznej kolekcji żeli pod prysznic i kremów do rąk. Mało kto wie, ale jestem maniaczką tych ostatnich, w zeszłą zimę nazbierałam piętnaście ;) Nie pomaga też to, że moja ciocia jest dermatologiem i często dostaję jakieś do testowania.
Jeśli ktoś nie wie na czym polega projekt denko, to szybciutko to wytłumaczę. Każda z nas ma za zadanie zużyć dany kosmetyk do tytułowego dna, dopiero wtedy może kupić drugi z tej samej kategorii. Czyli np. szampon za szampon, puder za puder etc.
Złożyłam ostatnio z dziewczynami zamówienie w Lushu. Cała szczęśliwa usiadłam na kanapie i nagle zdałam sobie sprawę,że zamówiłam kolejny szampon i kolejną odżywkę. Mam długie włosiska, gęste i grube, jedyna część mnie z której jestem zadowolona, więc o nie dbam ;). Podliczając ile zapasów mam w domu ( myślałam o obcięciu włosów, ale litry szamponów i odżywek mnie powstrzymały, bo na krótkich bym zużywała do śmierci) złapałam się za głowę. Zresztą robiąc porządki w pudełkach z kosmetykami też, bo niektórych prawie nie używam. Więc zrobiłam listę na listopad.
1. Maski do włosów: W szafce zalegają Crema Al Latte i Karite firmy Kern opakowania....litrowe! Karite zużyłam do połowy, Latte jest ledwo zaczęte, ubytek może 1/5. Razem z nimi odpoczywa maseczka do włosów zniszczonych z Waxa- 1/3 opakowania.
Priorytetem jest zużyć jedną, bądź trochę więcej. Z pewnością sądząc po ilości maseczki będą denkiem nie tylko na listopad.

2.Balsamy do ust: Tisane i Ziaja kokosowa terapia, nie wiem czemu je kupiłam. Ale jak już to zrobiłam, to zużyć je muszę, tosane leży u mnie od miesięcy ledwo napoczęta. Nie lubię wygrzebywania balsamów paluchem, zawsze mi powłazi za paznokcie, z kolei ziaja to pachnący bubel, nie robi prawie nic, ale zużyję. Pierwszy krok do zlikwidowania kolekcji, mam ok 10 smackersów, carmex, błyszczyki z essence i inne.

3. Kremy pod oczy: Żelu z flosleku zostało naprawdę niewiele, więc szybko skończę. Moje osobiste KWC, dzięki niemu oczy były wypoczęte i bez podkówek. Niestety zapomniałam o nim i leżał nieużywany na biurku 2 miesiące. Ziaję stosowałam nieregularnie, ale nie dokupię nowego kremu, dopóki nie zużyję.

3.Baza pod cienie: Joko, kiedyś lubiłam, teraz mnie denerwuje, pewnie dlatego, że widać już dno i naprawdę ciężko mi wyciągać ją ze słoiczka po rantach, włazi mi wtedy pod paznokcie. Marzy mi się Kobo lub ArtDeco, ale będę dzielna i skończę tą.
Przepraszam za zdjęcie, nie wiem czemu samo się obraca bokiem, w oryginale jest normalnie ustawione, a dodaje się tak jak widać.

4. Krem do stóp: Jeden z wielu w kolekcji, mam rossmannowskie, Scholla, Oriflame i ten. Tego jest najmniej, więc pierwszy krok do zmniejszenia zapasów :)


Dodatowo wprowadzam szlaban na:
*nowe szampony do włosów
*kolorówkę zwłaszcza cienie( kupiłam 2 cienie Kobo i paletkę, pokażę na dniach :) )
*lakiery do paznokci
*lush( chwilowo)

Dozwolone jest tylko kupowanie limitowanek Essence( wiadomo znikną nim denko się skończy :) )
Idę się smarować moimi cudami i spać. Pozdrawiam Was serdecznie


poniedziałek, 8 listopada 2010

Giveawaye u dziewczyn

Śledząc blogi zauważyłam, że ostatnio zaroiło się od rozdań na blogach. Przedstawię Wam najnowsze:
Cammie z No to pięknie daje ten piękny zestaw:


Ale to nie wszystko, bo jest jeszcze nagroda pocieszenia:

Z Kolei na Polish makeup bag mamy do wygrania taki zestaw:




Zasady są proste, aby brać udział w losowaniu kosmetyków, trzeba być publicznym obserwatorem bloga plus ewentualnie mieć blogi w blogrollu i napisać notkę o rozdaniach.
Zachęcam do zabawy, gdy tak przeglądam te wszystkie blogi, to chyba niedługo i u mnie trzeba będzie coś zorganizować ;)

piątek, 5 listopada 2010

Coś tu lushem zapachniało, Aż normalnie chce się myć :)

Przyszła moja długo wyczekiwana paczka z Lusha. Czekałam na nią prawie miesiąc, jedna zaginęła w akcji, lecz po miłej wymianie maili załoga Lusha błyskawicznie skompletowała mi nowe zamówienie. Po niecałych 2 tygodniach kosmetyki zawitały do mnie :)
Paczuszka oklejona papierową taśmą, oczywiście w pełni biodegradowalną. Do tego śmieszne pianki w środku. Przysięgam, że jak niosłam paczkę z poczty do domu, to czułam jej zapach, nie wiem kto jest winowajcą, ale chyba Seanik.
Co zamawiałam?
Snow Fairy Gift:
W skład zestawu wchodzi 100g żelu pod prysznic Snow Fairy, kostka do masażu Shimmy Shimmy i mydełko Angel's Delight.
Całość pełna kolorowych pianek, zapakowana w tekturowe pudełko i papier ozdobny. Papier owinięty jest piękną wstążką i ma uroczy dzwoneczek przy kokardce :) Z tego co pamiętam był też bilecik na dedykację, ale już go zgubiłam, bo to prezent ode mnie dla mnie :) Aha no i nie zapominajmy o dołożonej do prezentu 10% zniżce ;)

New Shampoo i Seanik:
Kolejne 2 szampony w kostce. Mam już The ultimate Shine i Godivę. Oczywiście puszeczka gratis, w sumie już dwie :).
Wstępne wrażenia, Seanik pachnie nieziemsko, znajomo, ale nie wiem jak. Czuję wiosnę, świeżość.
Za to New Shampoo- zapach raczej nie mój. Mocno ziołowy czuję imbir, cynamon i coś jakby mentol.
Mam dylemat zostawiać kostki jak są, czy przekroić na pół, całości lepiej się chyba używa, ale jak coś nie podpasuje, to połówka powędruje w świat :)

Fresh Farmacy:
Mydełko do twarzy. Pachnie hmm... basenem jakąś wilgocią? Nie wiem, nie jest to zapach przykry, może kojarzyć mi się jeszcze z mydłem malarskim.

Aqua Marina: wnętrze to rozbełtane coś, zapach uderza w nozdrza i szybko zakręcam nakrętkę. Potworny smród. Ostry, uderzający i powalający. Nie wiem jak nałożę to na twarz. Mam zamiar używać ją zgodnie z przepisem ze strony rozrabiając ją na lekką pastę do oczyszczania twarzy.

Skin Drink:Krem do twarzy i od niego oczekuję najwięcej. Moja cera w sezonie grzewczym szybko się przesusza, więc liczę, że pomoże. Zapach, hmm wyczuwam delikatnie jakieś kwiaty, ale nie jest to najpiękniejszy zapach. Konsystencja budyniu, pozostawia lekko tłustawą warstewkę.

Rock star: o tym mydełku widziałam wiele ochów i achów na filmikach youtubowych, lecz dla mnie zapach jest mocno średni. Mydło ma bardzo kremową konsystencje i pachnie sympatycznie, ale sztucznie, nie to co Honey I Washed The Kids, po którym mam ochotę pogryźć i gąbkę i siebie :)

Coconut: dezodorant w talku, śliczny zapach czysto kokosowy, poużywam i zobaczę co o tym sądzić.

Chyba nic nie pominęłam z mojej paczuszki. Lecę zaraz się kąpać i lushować, nie wiem tylko co zabrać ze sobą do łazienki ;) Obiecuję opisać bardziej te wszystkie cuda jak je przetestuję.